środa, 28 stycznia 2015

Nowy rozdział

A więc - zaczęło się...
Mam za sobą już 3 dni porannego wstawania i jeszcze jakoś się trzymam ;)
Ale, ale - od czego by tu zacząć, nie wiem... może od tego, że atmosfera jest fenomenalna..? W moim zespole - poza moją szefową i mną - są sami mężczyźni. To zawsze ułatwia pracę (możecie sobie np. wyobrazić, jak wyglądał mój pierwszy dzień pracy, kiedy okazało się, że Siemens nie organizuje stanowiska pracy swoim pracownikom w tradycyjny, jedyny znany mi sposób, tj.: przychodzisz, przełożony prowadzi Cię na miejsce, po czym oddaje Cię w opiekuńcze ręce specjalisty IT, który ustawia Ci wszystko, co trzeba za Ciebie... nie, nie - tutaj pracownik robi wszystko sam, począwszy od wypakowania świeżutkiego sprzętu z kartonów; oczywiście niczego sama nie zrobiłam, wszystko wypakowali i popodłączali uroczy Panowie z mojego nowego zespołu, siedzący koło mnie).
Istotnie, miło jest być jedyną kobietą poniżej czterdziestki w zasięgu wzroku, kiedy wokół siedzą sami mężczyźni ;)
Poza tym - wspomniana Pani Szefowa - Melanie... trudno mi sobie w tej chwili wyobrazić lepszą przełożoną. Równa babeczka, trochę głośna, ale bardzo otwarta, szczera, pomocna i wesoła. I muszę przyznać - wg mnie wcale nie brzydka (pamiętajmy, w jakiej rzeczywistości się tu znajdujemy.. ;p).
Jeśli chodzi o drogę do pracy i z powrotem do domu - hehe, nie, może nie będę Was już drażnić - mam na myśli szczególnie tych, którzy muszą codziennie przedzierać się przez zatłoczone miasta, co gorsza - w nieprzyjemnie pachnących, wypełnionych po wszystkie krawędzie, środkach transportu publicznego.. ;) Nie, nic już w tym temacie nie wspomnę ;)
No, może tylko, że kiedy pierwszego dnia pokonywałam zdenerwowana i przejęta ten około 7-minutowy dystans, zobaczyłam hasającego po trawniku króliczka, który zresztą w ogóle się niczego nie bał i nie zwracał uwagi na nic poza sobą samym i trawą; uznałam, że to szczęśliwy omen i stałam tak chwilkę zauroczona, kiedy to Pan z budki z przekąskami (taka budka, co to Pan nią podjeżdża codziennie i parkuje przy chodniku, po czym "otwiera interes", to jest sprzedaje coś niby kanapki na ciepło) powiedział mi, że zwierzę najpewniej umrze w przeciągu następnych 2-3 dni, bo jest chore na (tu wymienił nazwę choroby, której nie zrozumiałam/nie znam), a tam, tuż obok, leży już jeden jego zdechły kolega - w tym momencie spojrzałam w kierunku, który Pan z budki wskazywał, i rzeczywiście - zobaczyłam zdechłego królika...
W tym momencie nie myślałam już ani, że to urocze, ani, że jest dobrym znakiem na początek; pomaszerowałam jednak dzielnie dalej, na przód, na przekór wszystkim przeciwnościom... ;p


Pierwsze dni w tej firmie nie są szczególnie produktywne - należy bowiem poddać nasz nowo-otrzymany sprzęt instalacjom, które trwają w założeniu 4 do 5 godzin... moja zajęła znacznie dłużej :)
Ale dziś, tj. w środę, trzeciego dnia - jestem już pełnoprawnym pracownikiem, ponieważ otrzymałam kartę, która jest kluczem dostępu do wszystkiego i teraz mogę z powodzeniem zarządzać światem. No, w każdym razie mogę dzięki niej szybko odblokować swój komputer i puścić dokument na drukarkę.
Ogólnie, pierwsze trzy dni minęły mi głównie na byciu przedstawianą, czekaniu aż instalacja się zakończy, szkoleniu BHP oraz spotkaniach, z których nie bardzo dużo póki co rozumiem, ale spokojnie - nie koniecznie dlatego, że są w obcym języku, a ludzie mamroczą; głównie dlatego, że wszyscy używają tych magicznych trzyliterowych (czasem cztero) akronimów i cała reszta (poza mną) wie, o czym jest mowa. Każde zdanie, które mówią musi zawierać co najmniej jeden - to reguła. Poza tym, dziś dwa razy popełniono błąd w pisowni - raz mojego imienia, raz nazwiska. Taa.


Apropos reguł - jest tu ich do przestrzegania wiele, ale na żadną z nich póki co jeszcze nie narzekam. Najprzyjemniejszą jest dla mnie dresscode, który oznacza z grubsza tyle, że mogę się codziennie rano pakować w rajstopki, buciki na obcasie i eleganckie ciuszki, i nikt się temu nie dziwi. Wszyscy myślą, że zawsze tak się nosiłam; nikt nie wie, że przez ostatnie pół roku bardzo rzadko zdejmowałam z siebie piżamę, ewentualnie stosowałam opcję wyjściową, tzn. zarzucałam dres bezpośrednio na piżamę, kiedy wybierałam się do TESCO. Osobną kwestią były treningi siatkarskie, kiedy to najpierw zdejmowałam piżamę, a potem wkładałam dres.
Muszę Wam donieść, że również mój Mąż zaczął ostatnio poważnie traktować kwestię ubioru w miejscu pracy i teraz codziennie nosi się, jak James Bond (pamiętacie, jak wyglądał na naszym ślubie i weselu? O zgrozo - LEPIEJ ODE MNIE!, a teraz na co dzień nosi identyczny - tylko lekko innej barwy - garnitur do pracy... no może bez marynarki i bez krawata/muchy, ale koszule ma przednie).
Kiedy go zapytałam, dla kogo się tak stroi - odpowiedział, że kiedy ja wyglądam w pracy tak, jak wyglądam - on nie może zaniżać naszego poziomu.. a to dobre! ;) Teraz jesteśmy bardzo eleganckim Państwem Langwald (a może "Llangwald"..? Bo to od dziś moje nowe nazwisko ;p).
W kwestiach zawodowych, to na razie tyle. Będę donosić z czasem o wszelkich zmianach/postępach/ciekawostkach ;)


Z innej beczki [aha - czy ja wspominałam, że dostałam też telefon służbowy?! Dostałam :D Fajny. Poza tym, wyrobią mi też kartę kredytową. Jestem ważna. WAŻNA :D] - zaczynam poważnie myśleć o zrobieniu siatkarsko-trenerskiego Level2; pamiętacie, że niedawno zrobiłam Level1..? Otóż, w poniedziałek mijał termin zgłoszeń na najbliższy kurs... i w całym tym przejęciu nową pracą, w końcu się nie zdecydowałam, ale czuję w kościach, że prędzej, czy później się zdecyduję. Kojarzycie nasze czwartkowe spotkania z siatkówką w brytyjskim wydaniu? Coraz częściej angażujemy się z Pawłem w prowadzenie tych zajęć, teraz już nie tylko w naszej grupie "dorosłych", ale także dwa razy współprowadziliśmy zajęcia dla dzieciaków (nastolatków), które bezpośrednio poprzedzają nasze. Raz zastępowaliśmy Eddiego, bo miał się spóźnić i próbowaliśmy poprowadzić całe zajęcia razem, od początku do końca (ogólnie nie wyszło to fenomenalnie - bardzo trudno jest zapanować nad grupą kilkunastu nastolatków mieszanej płci); drugim razem miałam przygotować kilka ćwiczeń dla kilku najlepszych chłopaków z tej grupy i zrobić je (z ogromną pomocą Pawła) z nimi gdzieś na boku. Trwało to może 25 minut (w sensie moje ćwiczenia), a dało mi tyle frajdy, że od razu zachciało mi się robić Level2! :D Ci trzej chłopcy, którymi się zajmowałam byli tak zdyscyplinowani i tak chętni do pracy, i tak bardzo sie starali (rozumiecie - jak jest ich tylko 3, to "wszyscy patrzą" i nikt nie chce być gorszy :P), że już po 5 minutach byli cali czerwoni i ledwo trzymali się na nogach ;p Ale są bardzo zaangażowani i robią błyskawiczne postępy. Strasznie miło prowadzić takie zajęcia, kiedy człowiek widzi postęp i chęć dalszej nauki u swoich podopiecznych.
Co do mnie samej i moich osobistych postępów siatkarskich... znów dopadła mnie kontuzja szyjna, ale tym razem byłam zdesperowana, by nie lecieć znów do Polski i Pana z Ukrainy, który wcześniej się mną zajmował; zapytałam wujka Googla, co sądzi o dostępności tego typu specjalistów w naszej okolicy... i wybrałam się do najbliższej kliniki. Muszę przyznać, że mimo całkowitej losowości mojego wyboru, chyba nie najgorzej trafiłam. Jestem zadowolona z wizyt u Pana (David), który mnie przyjmuje oraz z masaży, które zarekomendował; ogólnie teraz już prawie w ogóle nie czuję bólu i wczoraj, po 2 tygodniach przerwy, wróciłam do treningów.
Odczuwam niestety bardzo tę gigantyczną przerwę od siatkówki (praktycznie od końca listopada do końca stycznia) i jakiś czas teraz zajmie mi powrót do formy, ale jestem zdeterminowana się nie poddawać ;) Z tym też celem w myślach (podniesienie naszych siatkarskich kwalifikacji) zaczęliśmy pojawiać się na kolejnych zajęciach w tygodniu - poniedziałki w Leicester, gdzie trenuje spora część zespołu Pawła.
Ja z kolei, z pomocą naszej sprytnej kamerki, dokonałam statystycznej analizy ostatniego meczu mojej drużyny (który to oglądałam z ławki, przez tę głupią szyję), i Freddie (nasz trener) uznał je nawet za pomocne! :D Zawsze to dobrze zapunktować u trenera ;)


Paweł nie lubi, kiedy moje wpisy są długie... więc obawiam się, że muszę już zmierzać do końca.
Ostatnia przerwa była bardzo długa, ale złożyło się na to kilka spraw - teraz mój czas nie jest już tak "nieograniczony", jak był dotąd, trochę pochłonęły mnie przygotowania do pójścia do pracy, wizyty u lekarza, ćwiczenia, dodatkowe siatkówki itd. Mam nadzieję, że teraz, kiedy tylko uda mi się złapać jakiś sensowny rytm tygodniowy i zacznę się wyrabiać ze wszystkim w czasie - będzie mnie stać na bardziej regularne wpisy.
Trzymajcie się ciepło - jak i my musimy, bo ostatnio jest tu ZIMNO! ;)
I odzywajcie do nas! ;)

Na koniec - mini-galeria: Wielka Brytania industrialna :P





P.S. Teraz Paweł, który wcześniej nazywał mnie czule "Myszką"... mówi do mnie "Biznes-Myszka" :P :P :P


J.La.

5 komentarzy:

Anonimowy pisze...

nie jestem anonimem, tylko analfabetą (komputerowym) i nie wiem, jak zrobić, żeby było widać, że ja to ja...

a "Llangwald" brzmi bardzo walijsko, doesn't it? :-)

Unknown pisze...

...yyy, a może można po prostu się podpisać..? :)))
Krzyś, I presume..?

Anonimowy pisze...

Aye, aye! That's me, ma'am.
(jak powiedziałby Dr Llivingstone, gdyby spotkał panią Llagwald :-))

A statuę wolności zgadłem?

wiewiórka pisze...

Witaj,
To sobie poczytałam :)
Nie muszę Ci mówić, że się cieszę. Z czego, to świetnie wiesz. Frajdę mi sprawia ta radość we wszystkich wpisach. Tej radości Ci zawsze życzyłam.
No, ale bez przesady z tą czułością, bo wiesz, że łzy u mnie w takich momentach nie siedzą na swoim miejscu, hehe
Fakt, wolę czytać krótsze wpisy, ale czynione częściej. Teraz mogę sobie pozwolić na podpatrywanie Ciebie, bo od listopada jestem zasłużona emerytką. Tak więc, jak przeczytałam gdzieś wspomnienie o Wesołej, to od razu pomyślałam, że kawka jakaś w pubie koło torów musi być, a nawet pizza.
Muszę w końcu poznać Twojego przystojnego męża :D bo dawno temu nam to nie wypaliło.
Co prawda nie wiem jeszcze, jak się tu ogarnąć i czytać Twoje komentarze do moich na przykład. Nic to, damy radę :)
Buziaki dla Was i mam nadzieję, że wiesz, kim jest wiewiórka. Jeśli nie, to przy następnym wpisie Ci to przypomnę.

Unknown pisze...

No, przecież, że wiem, kto to Wiewiórka! ;))) Ale fajnie, dzięki, że czytasz.
No i że statua, to fakt - ale w jakim mieście..?
My też nie kumamy dobrze tych komentarzy jeszcze... Chcielibyśmy żeby były "na wierzchu", a nie tak schowane, bo tak, to nikt nie wie, ze w ogóle są. Może uda nam się to kiedyś zmienić ;)