sobota, 7 marca 2015

Po długiej przerwie - vol.1

No tak...
Żadne słowa nie wyrażą naszej skruchy.
[PRZEPRASZAMY!!!]


Żadne zdjęcie nie zrekompensuje Wam naszego milczenia.



 

Nie ma sensu się usprawiedliwiać (praca! praca! praca!); po prostu daliśmy plamy.
Jedyne, co jakkolwiek przemawia za naszym usprawiedliwieniem, to to, że przynajmniej w czasie ciszy w eterze blogowym, przerywaliśmy ciszę w eterze skype'owym i utrzymywaliśmy przynajmniej naszych kochanych Rodziców w świadomości, że wciąż istniejemy.
Do przekazania mamy Wam tyle informacji, że trudno mi się w tej chwili zdecydować, od czego zacząć...
Zatem może od najważniejszego - przeprowadzamy się! 



Teraz już wszystko jest pewne i potwierdzone, umowy wypowiedziane i (prawie) podpisane, i już niebawem (jeszcze przed Wielkanocą) zamieszkamy w nowym dla nas miejscu ;)

 ..do którego już teraz gorąco Was zapraszamy :D Będa mikro-barbeque w mikro-ogródku ;)

Teraz brzmi to bardzo radośnie i kolorowo, jednak jeszcze kilka tygodni temu nie byliśmy tacy beztroscy i weseli; całe przeprowadzkowe przedsięwzięcie wymagało od nas [używam słowa "my" w tym kontekście mniej więcej w ten sam sposób, w jaki Paweł mówi o przygotowywaniu postów na naszego bloga - ja robię wpisy, a Paweł je czyta; Paweł załatwia przeprowadzkę.. a ja piszę, że się przeprowadzamy :D] sporo wysiłku, przemyśleń, przygotowań, uzgodnień itd. Oczywiście należało pomyśleć o przeniesieniu Internetu, powiadomieniu wszystkich dostarczycieli mediów, nie zapominając o licznych formalnościach związanych z procedurami agencyjnymi... było trochę roboty, ale mój kochany Mąż ze wszystkim poradził sobie doskonale ;)
W międzyczasie przygotowujemy się również do zmiany samochodu (...moje kochane Volvi!!!) na brytyjski*; na razie jesteśmy na etapie rozglądania się (znów używam liczby mnogiej, ale chyba nikt z Was nie ma wątpliwości co do tego, kto się rozgląda.. ;p), ale zakup zbliża się wielkimi krokami... tak, jak odprowadzenie naszego kochanego stalowego Staruszka przez morze do Ojczyzny... :(

Poza tym, aby korzystniej ubezpieczyć nowe auto tutaj potrzebowaliśmy przepustki w postaci (wyglądamy na nich trochę, jak Bonnie i Clyde ;p):


..o co też zadbał mój kochany Pawełek ;)

Wszystko to zajmuje nam trochę czasu, jak również myśli - nie do końca wiemy, jak rozwiązać kwestię przeglądu technicznego, parkowania, sprzedaży... trochę jeszcze pracy przed nami.

                                                    *typowe brytyjskie auto

W międzyczasie - wszyscy wyczekujemy z utęsknieniem wiosny, a życie codzienne toczy się swoim tempem, nie zważając na nasze dodatkowe przedsięwzięcia. Do pracy dalej chodzimy, w siatkówkę dalej gramy... O ile o tym drugim w zasadzie nie ma co pisać (chcemy już na plażę!!!), to o pracy chętnie poopowiadam.
Moja kariera zawodowa w Wielkiej Brytanii rozwija się już od przeszło miesiąca. W tym czasie bynajmniej nie zdążyła mi się jeszcze znudzić ;)
Coraz więcej rozumiem (już nawet niektóre akronimy!), coraz częściej żartuję i rozumiem żarty ;p a przede wszystkim - coraz bardziej pewnie i dobrze czuję się w pracy na obczyźnie.
Jeśli chodzi o moje zawodowe obowiązki, to wciąż nie projektuję rakiet, ale w przyszłym tygodniu jedziemy (z 3 ludkami z mojego zespołu) na dwudniowe szkolenie do Chippenham, po którym będę już mogła robić znacznie więcej rzeczy, a póki co coraz sprawniej robię te, które mogę robić już teraz.
Jeśli chodzi o jakieś osobiste sympatie czy preferencje - to jestem z każdym dniem coraz bardziej zachwycona moją Szefową! Trzeba być naprawdę wielkim szczęściarzem w dzisiejszych czasach, żeby naprawdę lubić i podziwiać własnego szefa.. i ja tak właśnie mam! :D
Poza tym ze starszymi Panami z mojego zespołu chyba też już coraz lepiej się dogaduję, a z jednym (nieco mniej starszym), z którym dogadywałam się najmniej... już dogadywać się nie muszę, bo odchodzi! ;) Przyszły tydzień jest jego ostatnim - wraca do Australii (i wcale mu się nie dziwię ;p).
Jeśli chodzi o Pawełka - on jest nieco mniej rozentuzjazmowany, bo ma na głowie projekt, który zdradza znamiona opóźnioności czasowej i stratności finansowej, a do tego wszyscy wokół są tym zestresowani, co stwarza ogólnie napięta atmosferę. Cóż - współczuję mu. I staram się Go wspierać, jak tylko mogę (dziś np. odkurzyłam i zjadłam pieczeń, którą wczoraj zrobił).
Co do samej pracy - w sensie całej korporacji - również muszę wyrazić mój zachwyt. Nie zrozumcie mnie źle - nie żyję z klapkami na oczach i nie spodziewam się, że wielkie międzynarodowe korporacje mają dobre serca i tak naprawdę nie funkcjonują po to, by się bogacić, ale po to, by wszystkim wokół było miło i wygodnie... Ale po raz pierwszy w życiu widzę, że, kiedy firma twierdzi, że częścią jej misji jest pozytywne oddziaływanie na lokalne społeczności - faktycznie, stara się wnosić coś pozytywnego w życie ludzi zamieszkujących okolice.
Za pewne więcej w tym zasługi konkretnych osób, które wiele z siebie dają innym, a przy okazji pracują w Siemensie, niż samego Siemensa.. ale rezultaty i tak są według mnie imponujące.
I tu budzi się podziw, którym darzę moją szefową - to często ona jest inicjatorką różnego rodzaju działań pro-społecznych firmy. I tak - niedawno lokalne władze postanowiły wreszcie zająć się zaniedbanym terenem "zielonym" bezpośrednio sąsiadującym z budynkiem naszej firmy. Nie pamiętam już, czy kiedyś pisaliśmy Wam, jak wygląda nasza piesza trasa do pracy..? Do budynku prowadzi ulica (Smithy Road), która to po jednej stronie ma kilka biurowców (i nasz jest ostatni w szeregu), a po drugiej.. cóż, płynie tam strumyczek (zaśmiecona smródka) i jest mnóstwo krzaków i drzewek, o które nikt nie dbał od lat, a przez fakt, iż parkują tam tiry, których kierowcy bardzo śmiecą (i robią różne brudne sprawy w krzakach) - jest po prostu obrzydliwie.
Bardzo cieszymy się, że ktoś wreszcie uznał, że jest najwyższa pora, by zrobić tam trochę porządku. Przyjechała lokalna organizacja "zielona", która wypluła jakiś plan, co gdzie wyciąć, co zagrabić i gdzie postawić ławeczki... i wysłali zawiadomienie, kiedy ruszają prace. Tutaj wkroczyła Melanie, która z miejsca zidentyfikowała, że temat jak najbardziej wpisuje się w misję firmy i zaczęła organizować wolontariuszy.
Rozumiecie, co oznacza w tym momencie taki wolontariat..? Osoby, które zgłosiły chęć (oczywiście, że zgłosiłam się w pierwszej kolejności!), po uzyskaniu zgody swoich menedżerów, dostały pozwolenie na opuszczenie jednego dnia (tych wyznaczonych dni prac dla wolontariuszy było kilka) pracy i spędziły go na powietrzu, machając sekatorami i siekierkami oraz paląc gałęzie w ognisku.
Miałam sporo szczęścia, bo tego dnia zaczęło padać dopiero o 16, kiedy wracałam już do domu! ;) Wspominam to bardzo miło, przyznam, że zawsze pracę fizyczną wolałam od umysłowej ;p i takiej właśnie bardzo mi brakowało. Poza tym - na naszych oczach krajobraz zmieniał się na lepsze, naprawdę widać już różnicę, aż miło popatrzeć. Jak przyjdzie wiosna i wszystko zrobi się zielone będzie tam miło przyjść i posiedzieć na nowych ławeczkach ;)





Takich zakwasów, jakie później miałam, nie pamiętam od dawna ;p
 

Ale to nie to zrobiło na mnie największe wrażenie; najbardziej zaimponowała mi Melanie (a przez to i firma, która w tym pomaga), kiedy opowiedziała mi o co-dwu-tygodniowych czwartkach w domu opieki dla osób starszych w Ashby (nie wiedziałam, że mamy takowy!)... okazuje się, że Melanie i Andy (inny pracownik) co drugi czwartek wieczorem pojawiają się w tym domu wraz ze sprzętem (ekran, rzutnik, głośniki, DVD) oraz kilkoma filmami do wyboru, jak również z drobnym poczęstunkiem, i zapewniają "rozrywkowy" wieczór w kinie dla małej grupki samotnych staruszków!
Dowiedziałam się o tym wszystkim tylko dlatego, że w ostatni czwartek (dwa dni temu) Melanie zorientowała się, że Andy wyjechał do Londynu na kilka dni i została sama na czwartkowy filmowy wieczór... więc pytała po ludziach, kto chciałby jej pomóc. Oczywiście, że się zgodziłam, nie wahałam się nawet minuty!
Jakkolwiek dziwnie i niepokojąco by to nie zabrzmiało - naprawdę uroczo spędziłam ten wieczór. Film filmem (był zaskakująco dobry, jak na lekką komedię romantyczną - w zasadzie jedyny respektowany w towarzystwie repertuar), ale całe przedsięwzięcie bardzo mi się podobało. Staruszkowie - mimo, że samotni, schorowani i w ogóle - starzy... - byli niezwykle pogodni i życzliwi (próżno szukać takiego zjawiska w naszej Ojczyźnie). A widok szefowej w różowym dresiku wieczorem.. ;p latającej z lemoniadką i nalewającej 80- i 90-latkom do kubeczków... rozbrajające! ;p
Mam nadzieję, że weźmie mnie następnym razem ze sobą, nawet, jak będzie już Andy.
Jeśli chodzi o udział w tym wszystkim firmy - wygląda to tak: na parterze przy kantynie stoi stół z wielkim pudłem DVD oraz listą filmów i puszką; każdy pracownik, który chce wypożyczyć film, wpisuje się na listę obok (wy)branego tytułu i... wrzuca do puszki co łaska. Kiedy chce, to oddaje. Drobne z puszki idą na lemoniadkę i ciasteczka dla Staruszków. Sprzęt - jak sądzę - został przez kogoś "podarowany", jak znam życie - przez Melanie lub Andy'ego (projektor raczej pożyczony w firmy). Proste? Proste! Wystarczy chcieć i wyjść z inicjatywą.
Nie wiem - może u Was w firmach takie rzeczy się odbywają... może tylko dla mnie jest to nowość..? Niemniej, od czwartku nie mogę wyjść z podziwu dla tej inicjatywy. Ja widzę to po raz pierwszy.
Ponieważ mój Mąż krytykuje zbyt długie posty (pewnie nie chce mu się długich czytać..) - zakończę na tym, a niebawem opublikuję część drugą ;)


J.La

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Ja się na korporacjach nie znam, ale to, co piszesz brzmi bardzo fajnie.

Lepiej znam się na mężach, więc jeżeli zjadłaś ze smakiem pieczeń, którą Paweł przygotował, to z pewnością dostarczyłaś mu potrzebnego wsparcia :-)))

Krzyś

ps. Bonnie i Clyde faktycznie jak żywi!